Poza odkryciem miejsc, które odwiedzamy, w wakacje możemy sporo dowiedzieć się o tym, skąd wyjeżdżamy. W obu przypadkach może to w nas wywołać strach.
Strach wyjechać
Jest takie powiedzenie, że gdyby ludzie planowali swoje życie tak, jak planują wakacje, wyglądałyby one inaczej. Ich życia, a w konsekwencji wakacje. Przez kilka dobrych lat od momentu, kiedy to powiedzenie usłyszałam, nie rozumiałam go.
Primo – zazwyczaj w czasie studiów i chwilę po moje wyjazdy wakacyjne były bardzo mocno związane z moimi działaniami zawodowymi, więc dla mnie planowanie wakacji i życia to były trochę pokrywające się terminy. Od czasu matury wakacje to był dla mnie czas albo na pracę zarobkową, albo na wolontariat (wyjeżdżałam dwukrotnie – do Paryża i do Kijowa na Ukrainie), albo na podreperowanie języka przed wyjazdem na wymianę studencką, albo na staże. Wakacje to nie był czas „wyskoczenia z życia”, po którym miałam do niego wrócić. To był czas na popchnięcie życia do przodu. Żebym właśnie nie wracała, tylko we wrześniu była w innym miejscu.
Secundo, wracając do powiedzenia, którego nie rozumiałam o planowaniu wakacji i nieplanowaniu życia, zapewne właśnie w związku z tym, że wakacje nie były przerwą od życia a jego kontynuacją, kolejnym etapem, po którym następował inny, od września lub października, bardzo późno doszłam do etapu, kiedy moje życie stało się na tyle stabilne, żebym mogła powiedzieć, że ja na wakacje jadę z jednego miejsca i do niego wracam. Że jest jakaś lokalizacja, miejsce na tej wielkiej ziemi, które nazywam domem. Wiązało się to oczywiście z przeogromnymi niewygodami: od regularnego ciągania ponad 20-kilogramowej walizki rzeczy z „jednych czterech kątów” do „drugich czterech kątów” po umieszczenie całej mojej skrupulatnie przez studia budowanej biblioteczki w piwnicy mojego rodzinnego bloku. Podobno jednak młodość wygód nie potrzebuje, tak na pewno było w moim przypadku. Ważniejsze było, co się kryje za kolejnym winklem, gdzie mnie może zawieść kolejny krok. A że czasami moim nogom towarzyszył wielki kufer na kółkach.. cóż, dodatkowa opłata przy zakupie kolejnych biletów do nowego miejsca tymczasowego zamieszkania.
Nie piszę o tym po to, żeby publicznie podsumowywać lata mojej mobilności. Nie każdy ma takie potrzeby, nie każdy może słyszał o tych wszystkich możliwościach, o których ja słyszałam i z których udało mi się skorzystać, nie to jest istotne. Istotne jest to, żeby zwrócić uwagę na to, skąd się w nas bierze strach przed wyjeżdżaniem.
Strach przed wyjazdem bierze się w dużej mierze z tego, że zbudowaliśmy sobie jakieś miejsce, w którym przestaliśmy się bać. I jest nam z tym tak dobrze (wiadomo, strach jest bardzo nieprzyjemny), że trudno jest z niego wychynąć i wyjść tam, gdzie ten strach jest.
Tak naprawdę jednak strach jest wszędzie. A to poczucie jego braku, ten spokój, ta błogość, to są jakkolwiek miłe i gładkie, nęcące i uzależniające, ale jednak złudzenia. To, że pod jednym dachem czujemy mniej strachu niż pod innym jest tylko i wyłącznie wynikiem tego, że my pod nim jesteśmy wystarczająco często, w niektórych przypadkach jeszcze dodatkowo wygląda on zgodnie z naszymi upodobaniami i uwzględnia kompleksowo nasze potrzeby estetyczno – organizacyjne, od kształtu kranu po rozmiar kanapy. Nadal jednak to tylko złudzenie. Możesz się o tym przekonać np. poprzez zmianę ustawienia mebli w swoim pokoju lub mieszkaniu. Im bardziej nieoczywiste, niezgodne z Twoimi oryginalnymi preferencjami, tym większy spowoduje dyskomfort i niepokój. Nagle Twoja oaza zamienia się w źródło napięcia w mięśniach i komórkach nerwowych.
Oczywiście, nie umniejszam wyzwaniom, z jakimi wiąże się każdy wyjazd, z którymi się nie stykamy w naszej powtarzalnej codzienności. Gdzie kupić produkty na śniadanie? Gdzie zjeść obiad? Jak dojechać w miejsce, w którym będziemy spać? Co będziemy jutro robić po śniadaniu? Czy starczy czasu i sił na zorganizowanie kolacji? To są pytania dobrze znane tym, którzy organizują podróże na własną rękę. I opisują sytuacje skrajnie inne od tych, których doświadczamy śpiąc w tym samym od wielu lat łóżku z masą obowiązków, z których musimy się wywiązać przed sobą i innymi. Jedyne, o czym tu chcę przypomnieć to jest to, że to właśnie taka ilość bazowych, podstawowych wyzwań, nad którymi na codzień się nie zastanawiamy, pozwala nam się zbliżyć do rzeczywistości i odkryć jej złożoność. Oczywiście, wiąże się to z koniecznością zmierzenia się ze strachem.
Jednocześnie, ceną za niedostrzeganie go, za „spokój”, jest funkcjonowanie w większej lub mniejszej iluzji.
Ciekawe jest to, że im bardziej w tę iluzję wierzymy, im bardziej jej nie dostrzegamy, tym więcej ona może nam krzywdy robić. Oczywiście niepostrzeżenie i bez naszej świadomości. I wtedy, nasz strach przed wyjazdem może być zwielokrotniony. A – boimy się tego nowego, gdzie wyjedziemy. B – boimy się tego, że po powrocie przestaniemy tę iluzję widzieć i dostrzeżemy rzeczywistość, która może być daleka od tej „poprawionej” przez nasze umiłowanie spokoju.
Strach wrócić
Jako zwierzęta neurologicznie i biochemicznie jesteśmy ułożeni tak, że strach jest nieprzyjemny, bo jest wynikiem bezpośredniego zagrożenia i wymaga czujności, a brak strachu komfortowy, bo możemy oddać się czemuś innemu niż walka o przetrwanie. Zatem – oczywistością jest, że będziemy szukać przestrzeni, w której możemy poczuć się bezpiecznie. Wiadomo – im więcej bezpieczeństwa, tym więcej przyjemności, a kto by chciał sam z siebie przyjemności sobie gotować?
Nikt.
No właśnie. Tak bardzo nikt, że czasami wolimy podrasować w naszej percepcji otaczającą nas rzeczywistość, tylko w imię tego, żeby utrzymać bieżące mniemanie o niej, że jest dla nas dobra. Kiedy pojawi się jakaś skaza na tej bezpiecznej przystani – kłótnia z małżonkiem, dwukrotnie wydłużony czas dojazdu do nowej pracy w porównaniu do tej ostatniej – nie chcemy jej widzieć. Wracając do eksperymentu przestawiania mebli – jeśli pojawi się jakiś nowy układ i nie możemy (lub myślimy, że nie możemy) go zmienić, my znajdziemy jakiś sposób, żeby go oswoić, np. dostawiając „nasze” rośliny, ramki ze zdjęciami lub inne bibeloty, które „uczynią go naszym”.
I możemy tak trwać. „Czyniąc naszymi” coraz mniej wygodne sytuacje, znajdując coraz bardziej wykwintne metody adaptacji.
Kiedy coraz więcej kwestii nie gra w małżeństwie „oswoję je” zdradą, nawarstwiający się stres w pracy „oswoję” regularnym wieczornym drinkiem, problemy finansowe „oswoję” chwilówką.
To oswajanie może trwać bardzo długo, czasami całe życie. A czasami wystarczy na chwilę wyjechać, czy to na wakacje, czy to do rodziny, ale nawet w ramach wyjazdu służbowego albo konsultacji medycznej w innym mieście, i wtedy doświadczyć na chwilę innego powietrza. Być może za pierwszym lub za którymś z kolei razem okaże się, że to nowe powietrze, nawet gdy nieznane, smakuje lepiej niż to oswojone i komfortowe.
I wtedy pojawia się bardzo duży niepokój. Bo cóż z tym zrobić? Wrócić do spokoju, który brzydko pachnie, czy karkołomnie szukać sposobów na głębszy, prawdziwszy, świeży oddech mając świadomość, że strach wtedy dosyć często będzie nam spoglądał w oczy?
Na strach oddech
Ten artykuł ma ograniczoną objętość (w imię tego, żeby w realiach obecnego instant życia był jakkolwiek „czytalny”), a moje poczucie odpowiedzialności nie pozwala mi na przedstawienie jednoznacznej i uniwersalnej odpowiedzi na pytanie sprzed chwili. Takiej, która by określiła jednoznacznie, czy lepiej oddychać przytrutym powietrzem czy ryzykować zaprzestanie oddychania ze strachu (bo zmiana jednak zawsze wiąże się ze strachem). Na ten moment odpowiem trochę przewrotnie biorąc pod uwagę atmosferyczną metaforę, którą zaproponowałam w poprzednim rozdziale, a trochę na serio, bo naprawdę wierzę, że przy podejmowaniu jakiejkolwiek decyzji, ba, przy siadaniu do zastanawiania się nad jakimkolwiek problemem jest tylko jeden możliwy słuszny pierwszy krok.
Oddech.
Pięć spokojnych, długich, głębokich, aż do przepony oddechów. A jeśli strach jest w naszych trzewiach i dłoniach nadal – dziesięć takich oddechów.
I dopiero wtedy jest miejsce na kolejny ruch. O tym, jaki on może być, będzie wpis kolejny.
A tymczasem – życzę Ci powodzenia z Twoimi wakacyjnymi wojażami. Życzę odwagi, żebyś wyjechała i odwagi w mierzeniu się z tym, co zastaniesz po obu stronach biletów – zarówno tego „tam”, jak i „z powrotem”. Może warto będąc tam przyjrzeć się z perspektywy temu, co zostawiłaś? Sprawdzić, czy za bardzo nie oswoiłaś może czegoś, czego oswajać nie warto? A może chciałabyś oswoić coś nowego, ale się boisz? W kolejnym wpisie napiszę, jak sobie z tym strachem poradzić, a tymczasem – oddychaj.
I niech Ci ani wyjazd, ani przyjazd straszny nie będzie! 🙂
PS Na stronie „O mnie” piszę o tym, jak podczas jednego takiego wyjazdu dostałam obuchem nieświadomości w głowę i o tym, jak tamten moment doprowadził do tego, co robię teraz. Możesz o tym przeczytać tu.